Recenzja filmu

365 dni: Ten dzień (2022)
Barbara Białowąs
Tomasz Mandes
Anna-Maria Sieklucka
Michele Morrone

Zgubiłem się, mała

Nadszedł ten dzień. Dzień, w którym serwery Netfliksa płoną na zmianę ze wstydu i z przepracowania, a subskrybenci z całego świata przypominają wielką masochistycznie kochającą się rodzinę.
Zgubiłem się, mała
Nadszedł ten dzień. Dzień, w którym serwery Netfliksa płoną na zmianę ze wstydu i z przepracowania, a subskrybenci z całego świata przypominają wielką masochistycznie kochającą się rodzinę. Drżą ze strachu (czy jednak z podniecenia?) lecz ciekawość wygrywa: "Play" kliknięte, pierwszy stopień do piekła pokonany.



To ciekawość częściowo zrozumiała. Za bramą piekła czają się przecież takie cuda niewidy jak apodyktyczny samiec alfa (Michele Morrone), czuły samiec sigma (Simone Susinna), ich jachty, motorówki, niskopodłogowe maszyny, ogorzałe torsy, drapieżnie wytatuowane ramiona i sześciopaki rodem z instagramowej planety, w zestawie z którymi nawet podarte jeansy i sekator u pasa nabierają nowego blasku. W tym piekle o blask zresztą nietrudno, skoro zachód słońca w nadmorskich plenerach trwa tu niemal dobę, a lato nigdy się nie kończy. Lato się nie kończy lecz temperatura wydarzeń jest złośliwie niska. Może dlatego, że traci poczucie czasu i sama już nie wie, kiedy powinna podskoczyć. W tym piekle wszystko dzieje się bowiem kilkakrotnie wolniej niż w naszym wymiarze i trwa kilkanaście razy dłużej, niż sugerowałyby zegarki (i wymogi solidnego scenopisarstwa). W niemal dwugodzinnym piekle reżyserowanym przez Barbarę Białowąs i Tomasza Mandesa, a w swoich fantazyjnych fundamentach opisanym przez Blankę Lipińską, swoisty bezczas sprawia na przykład, że Lamborghini i Ferrari jeżdżą wolniej niż polski "Maluch", prowadzenie poważnych a pilnych biznesów sprowadza się do stania, marszczenia brwi i spoglądania w dal, zaś w drodze na obiad można by umrzeć z głodu - skoro najpierw trzeba wystąpić w teledysku przedstawiającym (jakże by inaczej: realizowaną w slow motion) drogę na obiad. Piekielne czeluście w ogóle nie znają litości, bo gdy już dotrze się do wystawnej restauracji, po jednym kęsie wspomniany wyżej samiec alfa powie, że trzeba już iść i ten homar czy inne sushi muszą się zmarnować. Mogą się zmarnować, bo jesteśmy bogaci. Jesteśmy bogaci, ale dlaczego chodzimy głodni?



"365 dni. Ten dzień" to samograj w tym sensie, że w opowiadaniu o nim nie trzeba silić się na przesadę, gdyż parodystyczny potencjał realizuje się w samym dziele - a nieco mniej w tym cierpienia, obrazy intelektu i marnotrawienia czasu. "Nie powinno cię tu być", mówi przed ślubem panna młoda do młodego pana. "Nie mam bielizny", oznajmia po chwili, więc pan zostaje na dłużej, a przyczyna i skutek zapadają się pod ziemię. Gdy pan zostaje na dłużej, ocenzurowany Pornhub chwyta za rękę lubiącego pop Spotify’a i dochodzi do seksu. Seksu specyficznego, pozbawionego odrobiny uśmiechu i słów, które przecież w takiej sytuacji byłyby niepoważne (można tu za to usłyszeć bardzo poważny ryk lwa). To, owszem, seks wymagający kondycji, pełen grymasów na twarzy i kropli potu na czole, eksponujący mięśnie i krągłości lecz nadal wypreparowany z genitaliów. Wokół "365 dni" tyle hałasu, ale wibrator to maksimum dekadencji, na jaką stać pięknych kochanków. Eksces - obyczajowy, erotyczny - nie istnieje. W piekle Blanki Lipińskiej zatem bez zmian: fantazje okazują się rozczulająco konserwatywne.



Polska "Piękna i bestia", czy też, jak kto woli, polskie "Pięćdziesiąt twarzy Greya" w  części drugiej przestaje za to fetyszyzować gwałt i przemoc w związku. Nie wykluczone co prawda, że motywacjom pierwszoplanowej Laury (Anna-Maria Sieklucka) nadal przyświeca syndrom sztokholmski lecz dziewczyna zbiera w sobie siłę, by poszukać tego, co dla niej naprawdę dobre. Nie chce być tylko pożądana, pragnie zaufania. Pytacie, co z tego wynika? Choć wyemancypowana, w piekle zbudowanym z niezbyt zdrowych fantazji stoi na przegranej pozycji: do końca musi pozostać ofiarą rywalizujących (o nią) mężczyzn.

Zaskoczeni? W świecie, w którym nie można skończyć obiadu, niełatwo o siłę do emancypacji. W świecie, w którym kręcona w teledyskowej konwencji droga z punktu A do punktu B jest ważniejsza niż osiągnięcie celu, a realizacja pragnień bohaterów okazuje się przede wszystkim pretekstem do zareklamowania drogich produktów, trudno o zrozumiałą motywację, charakterologiczny ład i skład, nie mówiąc już o postępie i uczeniu się na własnych błędach przez bohaterów. W świecie, w którym komunikacja polega na szeptaniu lub warczeniu, a słów się nie używa, trudno o szczerą rozmowę i porozumienie. Trudno z kolei używać słów, gdy scenariusz składa się z pozbawionych wydarzeń i punktów kulminacyjnych widokówek. Trudno także o historię, skoro mamy do czynienia z fantazją, która bardziej niż fabułę przypomina kilkanaście erotycznych klipów z YouTube’a, które w ramach antyfabularnego eksperymentu zmontował naśladowca Antonioniego. Przepraszam cię, Antonioni.
1 10
Moja ocena:
1
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones